Urodził się dnia 8 maja 1786 roku w wiejskiej rodzinie we Francji. Rodzice jego nie mieli żadnego wykształcenia, ale byli rozmodleni i pobożni. W wieku czterech lat mały Janek Vianney, przyszły proboszcz, otrzymał drewnianą figurkę Matki Boskiej i nie rozstawał się z nią nigdy. Często w ciągu dnia z szacunkiem i w skupieniu odmawiał przed nią wszystkie modlitwy, jakie znał. Kiedy miał sześć lat "wygłosił" swoje pierwsze kazanie na krześle w kuchni, o tym, że Pana Jezusa trzeba kochać z całego serca, że trzeba zawsze słuchać mamusi, że nie wolno popełniać grzechów. Jako dziesięciolatek wiedział już, że chce być księdzem. Bardzo często modlił się i odmawiał różaniec. Zachęcał też do modlitw inne dzieci i wygłaszał im kolejne kazania. Dzień pierwszej Komunii św. przeżył bardzo głęboko. Najdłużej z wszystkich dzieci modlił się gorąco i w poczuciu ogromnego szczęścia. Modlił się nieustannie i rozczytywał się w Piśmie św. Posiadał głębokie pragnienie wejścia na drogę kapłaństwa. Ciągle słyszał wzywający głos Pana.
Jednak jego droga do kapłaństwa była usłana cierniami. Najpierw ojciec nie chciał się zgodzić z wyborem syna, potem kapłan, który uczył przygotowujących się do kapłaństwa, nie przyjął go. Ale największe trudności zaczęły się na studiach. Nie mógł opanować gramatyki łacińskiej. Nawet młodsi koledzy go wyprzedzali. Ale on z kolei wyprzedzał ich żarliwą pobożnością i naśladowaniem świętych. Z powodu słabych postępów w nauce narażał się na obelgi kolegów, lecz przyjmował je z wielką pokorą, jako coś zasłużonego. Wtedy też upomniał się o niego szatan: zasiał w młodym Vianneyu wątpliwość, czy osiągnie wymarzone kapłaństwo. Został też wcielony do wojska. Matka jego nawet na łożu śmierci modliła się o kapłaństwo syna. W międzyczasie był wydalony i z powrotem przyjęty do seminarium. Został wreszcie kapłanem.
Umiał wygłaszać piękne kazania i ciekawie prowadzić katechezy, jednak z powodu miernych wyników w nauce nie wolno mu było spowiadać. Po pewnym czasie jednak dostał od biskupa pozwolenie na spowiadanie. Był bardzo ascetycznym wikarym. Jego tryb życia nie podobał się przełożonemu. Wtedy władze diecezjalne oddelegowały go na probostwo w małej wiosce Ars liczącej "dwieście trzydzieści dusz". Tam, jako nowy proboszcz, pierwsze co zrobił, to odwiózł do dworu komfortowe umeblowanie plebanii. Któregoś dnia oddał wędrownemu Cyganowi materace i pościel, a sam sypiał w piwnicy na workach po ziemniakach "rozesłanych na kupie chrustu". Jadł bardzo niewiele. Garnek ziemniaków starczał mu na parę dni. Czasem usmażył sobie jajko lub kilka placków. Nie pozwalał dbać o siebie. Osoby, które chciały się o niego zatroszczyć, miały twardy orzech do zgryzienia. On sam trafił na mało religijną placówkę. Ludzie tu pili, niedziele spędzali w karczmach na hulankach, na swego proboszcza klęli, kiedy w słusznym gniewie piętnował ich niemoralny tryb życia. Wtedy również szatan zasiewał u niego wątpliwości, czy uda mu się w tej wiosce obudzić religijność. Z ambony wygłaszał żarliwe kazania, a kiedy nie było odzewu, umartwiał się i biczował, i zawsze prosił Boga o pomoc. A ludzie, jego parafianie, chociaż z niego szydzili, widzieli, jaki jest dobry, gdy wszystko co miał oddawał bardziej potrzebującym. Wkrótce zajął się nauczaniem dzieci prawd wiary, a także zaczął odwiedzać ludzi w ich domach. I tak powoli docierał do serc swych parafian. Interesował się ich sprawami, potrafił się z nimi dogadać. W konfesjonale był bardzo surowy dla tych, którym brakowało skruchy i mocnego postanowienia poprawy; inni przeciwnie, doznawali powagi i miłosierdzia swego pasterza.
Proboszcz Jan Vianney odnosił sukcesy w walce o dusze mieszkańców Ars, ale szatan ciągle wyciągał po nie ręce. Po każdym zwycięstwie wydarzało się coś takiego, co jakby niweczyło to zwycięstwo. Wtedy proboszcz biczował się do krwi, żeby odpokutować za grzechy swej parafii. Powoli duch religijności ożywał. Parafianie zaczęli kochać swojego proboszcza, a ujawniło się to wtedy, gdy dostał przeniesienie. Bezwzględna większość nie chciała, aby opuścił swą placówkę. Ludzie wystosowali nawet pismo do kurii w tej sprawie. Jak bardzo był cnotliwym i gorliwym w walce o zbawienie dusz niech świadczy fakt, iż kazał ściąć jabłonie w swym ogrodzie po zaistniałej kradzieży jabłek, aby nie stwarzały więcej okazji do grzechu. Odrestaurował kościół, założył szkołę dla dziewcząt, zajeżdżało się wielu obcych, aby się tu wyspowiadać. I znowu cios. Został posądzony o cudzołóstwo. Nie mógł się bronić, gdyż musiał dochować tajemnicy spowiedzi. Wydawało się, że wszystko to, na co całymi latami pracował, runęło. Ale, jak zawsze, zawierzył Bogu, i słusznie. Prawdziwy grzesznik wyznał swą winę na łożu śmierci, przy świadkach, a to odsunęło od bogobojnego proboszcza wszystkie podejrzenia. Ci, którzy się odwrócili, powrócili ze zdwojoną gorliwością.
Do parafii zjeżdżali pielgrzymi z różnych stron, a Jan Maria Vianney nie wychodził z konfesjonału często przez kilkanaście godzin. Umiał czytać w duszach ludzkich. Potrafił nawrócić zatwardzialców kilkoma prostymi, lecz trafnymi słowami. Miał już opinię świętego, lecz pozostał skromnym pasterzem, któremu wręcz niemiłe były najmniejsze wyrazy uznania czy nagrody ze strony władz. Teraz także upominał się o niego szatan, kusząc go do odejścia od ciężkiej służby, w poszukiwaniu upragnionej samotności. Dwa razy próbował odejść, lecz ludzie spostrzegli się w porę i nie pozwolili mu. Za trzecim razem oparł się pokusie. Mówiono o nim: "więzień konfesjonału". Pracował niestrudzenie do końca swojego życia. Za jego sprawą działy się nadprzyrodzone rzeczy, a on sam o sobie mówił: "biedny i nieszczęśliwy proboszcz z Ars". Zmarł 4 sierpnia 1902 roku, bez lęku, ufając w miłosierdzie Boże. W 1905 roku papież ogłosił go błogosławionym, a w 1925 roku został ogłoszony świętym.
Jego pełne wyrzeczeń życie może budzić sprzeciw, czy nawet niechęć. Może też jednak stać się powodem refleksji nad sensem życia, nad sposobem życia, które może dopiero wtedy jest dobre i wartościowe, gdy jest po prostu służbą, czy też jakimś zadaniem do wykonania dla dobra innych i na chwałę Panu Bogu.
Nadesłany do redakcji JD